Koronawirus uderza w prasę – media przed swoją szansą

Wraz z danymi o pandemii skreślamy z listy znikające tytuły. Koronawirus uderza w prasę, ale kryzys to nie tylko zagrożenie, ale i szansa.
Strach przed kryzysem coraz mocniej zagląda w oczy także wydawcom gazet. Ostatni numer tygodnika Wprost ukazał się jedynie w wersji online. W tym przypadku termin „ostatni” nie jest językowym lapsusem. Zwykle podczas redagowania tekstu zamieniamy go na „miniony” czy „niedawny”. To przecież nie koniec świata – drwimy z młodych dziennikarzy. A jednak w przypadku tygodnika Wprost jaki znamy – to ostatni numer. Więcej tej gazety nie weźmiemy do ręki.
Pogłoski o śmierci prasy drukowanej nie wydają się przedwczesne i przesadzone. Prasa jaką znamy, odchodzi w przeszłość” – skomentował na Twitterze Michał Lisiecki, członek rad nadzorczych PMPG i AWR „Wprost”.
W Polsce niemal niezauważenie przeszła też informacja, że Watykan właśnie zawiesza drukowanie „L’Osservatore Romano„. Niby nic, gdyby nie czas. To drugi historii dziennika przypadek, gdy przestanie się ukazywać. Poprzednio doszło do tego 20 września 1870 roku. 150 lat temu!
Gazeta? Nie, dziękuję, wchodzę do sieci
Czy widmo zamykania gazet w czasie pandemii miałoby zagrażać i innym gazetom? Skala spadków sprzedaży jest wciąż zagadkowa – w końcu to dopiero drugi tydzień narodowej kwarantanny. Nie wiadomo jak duże spadki były i na ile wynikały one z tymczasowej histerii. Na ile przyzwyczaimy się do stanu izolacji i wreszcie – na ile uznamy gazety za produkt, po który warto udać się do kiosku. Pewne jest jedno – koronawirus uderza w prasę i nic już nie będzie tak samo jak dotąd.
W tym momencie złowieszczo brzmią wyniki badać przeprowadzonych już w pierwszym tygodniu obowiązującego w Polsce stanu epidemii, gdy pozamykane zostały szkoły. W dużej mierze może ono odzwierciedlać nastrój chwili choć nikt nie potrafi przewidzieć w czy i w jakim stopniu zmieni się nastawienia odbiorców.
Jak podaje Izba Wydawców Prasy, gdyby Polacy musieli wybrać tylko jedno źródło medialnej informacji, postawiliby na internet. A tu górę biorą nie portale informacyjne, ale social media i serwis streamingowy – YouTube, Facebook i Netflix. Buszowanie w sieci jest wystarczającym źródłem wiedzy dla 67 proc. ankietowanych. Jak widać – koronawirus uderza w prasę i to mocno.
Czytaj też: 5 pomysłów jak zorganizować pracę na czas kwarantanny
AAAwiernego czytelnika szukam
Na prasę jako niezbędne medium wskazało jedynie 9 proc. pytanych. Mała pociecha, że telewizję jako najważniejsze źródło informacji wybrało niewiele więcej osób, bo 12 proc. respondentów. Życia bez radia nie wyobraża sobie tylko 5 proc. ankietowanych.
Oczywiście internet jest najważniejszy dla najmłodszych badanych w wieku 16-24 lat. Ale nawet w grupie 50+ jest on na pierwszym miejscu. Choć badający nie precyzują o jak dużym plusie mówimy i czy sięga on grupy 70- i 80-latków. A to oni są najbardziej przywiązani do prasy papierowej i są najwierniejszymi czytelnikami. Tyle, że w dobie koronawirusa są też najbardziej narażeni podczas wychodzenia z domu. I podlegają najściślejszej kwarantannie. Ilu z nich do listy zakupów robionych przez bliskich czy sąsiadów dopisywać będzie gazetę?
To stan przejściowy – pocieszamy się wszyscy wierząc, że uda się zachować nasze tytuły i miejsca pracy. Przejdzie! – zarzekamy się patrząc na coraz cieńsze wydania gazet. Damy radę! – mówimy licząc, że uda się załatać braki.
Wzmocnienie – gdy koronawirus uderza w prasę
I tu nadzieją na najbliższy czas wydaje się to, w czym przez minione lata wielu wydawców i dziennikarzy upatrywało zagrożenia. To właśnie internet i jego nieograniczone możliwości. Bo o ile kryzys chwieje ekonomicznymi podwalinami druku to równocześnie pokazuje duże wzrosty oglądalności na portalu.
Koronawirus uderza w prasę gwałtownie przyspieszając proces, na który byliśmy skazani od lat. Sieć staje się głównym i najszybszym źródłem informacji. Największe problemy będą mieli ci, którzy najdłużej czekali, by wskoczyć do odjeżdżającego pociągu pod nazwą „portal lokalny”. Dziś trzeba mocno rozwijać tę formę przekazu. Nie tylko jako nośnika dla publikowanych przez nas treści. Trzeba mocno kombinować jak przestawić się z oferowania przedsiębiorcom tradycyjnej reklamy papierowej na internetowy „kontent”. Wydanie papierowe pozostanie ważnym, ale jednak coraz rzadszym dodatkiem dla najwierniejszych czytelników. Jak winylowa płyta dla audiofila.
Portal i powiązane z nim social media dają znacznie większe możliwości. Choć często lokalni reklamodawcy myślami są wyłącznie przy klikaniu w tani banerek. A przecież mając popularną stronę możemy zaproponować dobrze czytalny, poradnikowy rodzaj marketingu. Mamy swoje profile facebookowe, gdzie możemy oferować reklamy kierowane precyzyjnie do konkretnych odbiorców. Kreator reklam pozwala dobierać grupę odbiorców nie tylko spośród czytelników, ale także mieszkańców konkretnej okolicy. W ten sposób osiedlowy sklepik można reklamować w promieniu kilku ulic. A my możemy też czytelnikowi przygotować reklamę w Google Ads, by wyszedł z pełnym pakietem reklam, które będzie zasilać gotówką na tyle na ile mu pasuje.
Czytaj też: Zarabianie na Facebooku jest możliwe
Reklama i handel w dobie koronawirusa
Tyle, że o tym nie wiedzą ci, którym na reklamie zależy. A i my sami także mamy ogromne braki jeśli chodzi o współczesny marketing w internecie. Musimy przejść przyspieszony kurs tak, jak nauczyciele skazani nagle na uczenie online.
Koronawirus uderza w prasę, więc musimy postawić na działalność w sieci i wreszcie zacząć wykorzystywać jej możliwości. Także takie jak założenie sklepu internetowego. To wcale nie jest trudne nawet przy małym budżecie, co próbuję sobie sam udowodnić na tej raczej niszowej stornie – medialnie.info/sklep. Kokosów nie zbijam, ale skoro ja, mały żuczek potrafię sprzedać przez internet towar, to tym bardziej może to zrobić duży wydawca. A asortyment może być w tym przypadku niemal nieograniczony.
Mój pomysł na koronawirusowy kryzys w lokalnym wydaniu? Sklep na lokalnym portalu może być doskonałą platformą sprzedaży dla lokalnych producentów. Gotowe rozwiązania można wykorzystać niemal natychmiast. Dajemy „półkę” i duży ruch na stronie. Nie potrzebujemy magazynu – przyjmujemy od kupującego internetowe zamówienie, które online odsyłamy wraz z zapłatą do realizacji naszemu producentowi. Fakturę wysyłamy klientowi bezpośrednio przez internet. Taki popularny dropshipping tylko w odwrotnym kierunku – nie podpisujemy umowy z hurtownią, a małym wytwórcą. On ma zbyt, my możemy doliczyć sobie małą prowizję. Klient dostaje towar, po który nie musi biec do sklepu.
Próbujcie sami. Wszyscy jesteśmy skazani na przyspieszenie. I może dobrze. Inaczej byśmy w końcu totalnie zgnuśnieli w tym swoim papierowym ciepełku wieloletnich nawyków.
Obraz Katja Graf z Pixabay