No, łojciec, dajesz!

Z okna widzę karczmę, z której diabli wzięli Twardowskiego. Ciekawe, jak będzie ze mną.
Dwa biurka i drukarka. Jest kasa fiskalna, a nie ma jeszcze szyldu. Nowy początek.
Zakładanie nowej redakcji w czasach, gdy wszyscy inni je zamykają wydaje się być zadaniem karkołomnym. Trudno liczyć na duże pieniądze na rozruch, za to trzeba będzie w miarę krótkim czasie znaleźć jakiekolwiek dochody. Kto kupi reklamę w gazecie, która w tym terenie wcześniej w ogóle się nie ukazywała? Ja bym nie kupił. Pozostaje pytanie co zrobić, by ludzi przekonać, że warto kupić gazetę, a kiedyś zamieścić w niej choćby ogłoszenie o sprzedaży kota.
Na razie zajrzał pierwszy klient. Przez pomyłkę. Jest Kanadyjczykiem i szuka mieszkania do wynajęcia. A ponieważ na balkonie zamiast naszego szyldu wciąż wisi „do wynajęcia” – wstąpił. William mieszkania nie wynajął, ale zostawił anons: „angielski – konwersacje”. Musiałem z nim rozmawiać po angielsku, bo mimo, że Will mieszka w Polsce 17 lat, to po polsku jedynie rozumie. Podobnie jak ja po angielsku. Po tym, że dał ogłoszenie wnioskuję, że albo z moim angielskim jest dramatycznie źle, albo jego naiwność przebija moją. Przyznaję, że pierwszym jego uczniem powinienem być właśnie ja, ale może kiedyś, gdy będę miał więcej czasu i pieniędzy. Odprowadzając Kanadyjczyka do samego progu słyszę, jak dwójka jego synów – tak na oko 10-12 lat mówią do siebie raz po angielsku raz po polsku. Wszystko słyszeli. I rozumieli moje językowe kalectwo.
Czuję się jak wtedy, gdy samotnie przejeżdżałem na rowerze przez Bańską Wyżną. Wylewając siódme poty, ale bardzo z siebie zadowolony, że jestem taki sprawny, młody, silny i w ogóle – twardziel, dostrzegam kątem oka dwóch chłopaczków mniej więcej w wieku dzieci Willa. I dotąd słyszę ich głos:
– No, łojciec, dajesz, dajesz!