Mundial na lokalnym klepisku

Mistrzostwa Świata – to mecze A klasy. Bez kasy, sponsorów i zmanierowanych zawodników.
Mecz A Klasy Szaflar z Porońcem, kilka lat temu. Z gwizdkiem biega dziewczyna z okazałym kucykiem – nie sposób nie zwrócić uwagi. Ale sędziowanie nie wszystkim się podoba. Gdy dyktuje kontrowersyjny faul ktoś na trybunach nie wytrzymuje:
– Sędzia, ty ch..u – wrzeszczy na całe gardło.
W odpowiedzi stadion wybucha śmiechem. Nawet kibice gospodarzy.
Dziś wieczorem zaczyna się brazylijski mundial. Na pewno będzie wielkie widowisko, futbol na nieziemskim poziomie, cudowne bramki i zagrania. W końcu będą gwiazdy największego formatu. A emocje? Dla mnie z pewnością mniej niż na meczu Błyskawicy Kacwin.
Piłkarski marketing – inaczej rozumiany
Jest coś elektryzującego w piłkarskich spektaklach okręgowych lig. Wiadomo, że daleko tu do kunsztu Neymara nie zobaczymy parad Casillasa czy dośrodkowań Robena. Ale jest coś niezwykłego. Im niższa liga – tym tego więcej. To naturalność futbolu i wspólne przeżywanie go. Nie przed telewizorem. Ale na stadionie.

Szkoda, że sezon się zakończył, ale polecam każdemu, by w sierpniu wybrać się na najbliższe boisko. Bo stadionem aren lokalnych zmagań trudno nazywać. Im niższa liga – tym ciekawiej. Najczęściej na mecz idą kumple i rodzina piłkarzy. Jest grupa stałych fanów, którzy wiedzą wszystko lepiej, zastępują trenera głośnymi poleceniami i dobrze widzą kto dziś jest w dobrej dyspozycji, a kto jeszcze nie doszedł do siebie po wczorajszym weselu. Mecz to nieodłączny rytuał niedzieli. Po kościele, rodzinnym obiedzie kto może idzie na boisko. A tam przy linii bocznej przy ledwie skrywanym piwku w ręce trwa festyn.
Boiska A czy B klasy to miejsca, gdzie futbol jeszcze nie został skażony pogonią za kasą. Tu piłkarze mogą co najwyżej liczyć na zwrot za paliwo do busa czy nowe stroje w zamian za logo sponsora na koszulce. To amatorstwo w czystej formie. „Czystej” także ze względu na ewentualny rodzaj pomeczowego honorarium.
Ciekawe, czy teza o chamstwie na trybunach, nad którym z lubością rozprawiają ogólnokrajowe media przekłada się na frekwencję przy boiskach najniższych lig? Czy letnik, turysta, kuracjusz spędzający urlop w Czarnym Dunajcu czy Szczawnicy bierze pod uwagę możliwość spędzenia 90 minut na meczu Czarnych czy Sokolicy? Jeśli nafaszerowany opowieściami o kibolach boi się meczu jak niegdyś dzieciaki czarnej wołgi – nie wie co traci.
Media i sport lokalny

Przewaga gazet lokalnych nad tymi ogólnopolskimi jawi się także w informacjach z lokalnych boisk. Z Wyborczej czy Dziennika nie dowiesz się jaki był wynik potyczki Babiej Góry Lipnica Wielka z Wiatrem Ludźmierz. Nie dowiesz się nawet czy LKS Szaflary utrzymał się w IV lidze. Pamiętam jak w Tygodniku Podhalańskim przeforsowaliśmy pomysł, by sport ze środka przenieść na ostatnie strony tak, aby kibic nie musiał szukać swojej działki. Gdy nie było wykupionej reklamy – na ostatniej stronie dawaliśmy sportową czołówkę z dużym zdjęciem i osobną winietą. Nie sposób było zamieścić obszernych relacji z każdego spotkania – były choć krótkie notki o tym kto i jak strzelił bramkę. I wiem, że te strony dla wielu czytelników TP były jedynymi, które czytali. I nadal czytają. Choć w miarę jak rosną relację meczy drużyn IV i III ligi, brakuje miejsca na opisy spotkań A i B klasy. Tu coraz częściej trzeba poprzestać na suchym wyniku i składzie. Ale prawdziwy kibic i tak wie, że najwięcej emocji jest na samym boisku. Także tych nieoczekiwanych.
Mecz Lubania Maniowy, wówczas V liga. Zawodnik gości teatralnie pada wrzeszcząc i puszczając siarczyste wiązki wulgaryzmów.
– A ty, kur…a jak się wyrażasz! Kultury trochę! – szybko doprowadził go do pionu jeden z kibiców.