Gdy dziennikarz sięga po broń
Nie ma głupich pytań, mogą jedynie być głupie odpowiedzi – tak brzmi stara dziennikarska maksyma. Bzdura. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Gdy tylko dziennikarz sięga po broń.
Jedziemy na niewielką farmę w Indianie. Z Chicago to jakieś dwie godziny drogi. Luźną rozmowę na tematy dotyczące broni palnej przerywam pytaniem o pomysł wprowadzenia zakazu jej posiadania. W końcu dyskusja rozbrzmiewa w polskich mediach za każdym razem gdy w Stanach dojdzie do jakiejś masakry z użyciem karabinu. Wacław Ustupski właściwie nie odpowiada. Za to patrzy na mnie jak na idiotę. W końcu posiada w domu mnóstwo broni. I właśnie jedziemy przetestować niektóre z nich.
Nie przypuszczałem nigdy, że poczuję Amerykę waląc przed siebie z M-16 albo Smith & Wesson 44 Magnum. Niczym Brudny Harry.
Jak zacząć?
Wacław Ustupski przyjechał do Chicago z zakopiańskiej Pardałówki. Jak wspomina, gdy wysiadał z samolotu w połowie lat osiemdziesiątych wraz z żoną i dwójką małych dzieciaków w kieszeni miał 800 dolarów. Teraz chętnie opowiada o swym american dream – sklepie jubilerskim, a przede wszystkim o niezwykle cennej kolekcji.
Zanim wyjedziemy do Indiany mamy wybrać broń. Gospodarz najpierw wyciąga z sejfu największe perełki – kolekcja pistoletów Vis. Tych przedwojennych, wykonanych jeszcze w radomskim Łuczniku jak i późniejszych z czasów okupacji i produkcji przejętej przez Niemców. O każdym opowiada osobną historię. Zwraca uwagę na numery seryjne, bo posiadanie kilku sztuk z kolei zwielokrotnia ich wartość. Góral z Chicago swoją kolekcję Vis-ów, które pokazuje na kolekcjonerskich wystawach jeżdżąc po całych Stanach. Każda sztuka dobrze wyczyszczona i zakonserwowana. Właściciel po każdym dotknięciu przeciera je szmatką i ładuje do grubej skarpety. Ponoć to najlepszy sposób na przechowywanie zabytkowej broni.
Nazwy kolejnych elementów uzbrojenia już zaczynają mi się mieszać, muszę też uważać na Hanię – dwudziestoletnią papugę ara, która pilnie nam się przygląda stojąc na swej klatce. Ponoć potrafi dziobem rozciąć skórę na głowie.
W końcu ładujemy na pakę parę skrzynek i ruszamy na farmę.
Jak trafić czyli dziennikarz sięga po broń
Podobno w starej knajpie we wsi dotąd spotykają się sympatycy Ku Klux Klan. My jednak mijamy odrażający z zewnątrz lokal i skręcamy w boczną drogę. Kolejne skrzyżowanie, asfalt się kończy. Gdzieś między drzewami na kompletnym odludziu zajeżdżamy przed letniskowy dom. To, co rzuca się w oczy, to duża, równa jak stół działka zakończona wałem ziemnym. Dalej już tylko las.
Na pierwszy ogień idzie polski KBKS z 1932 roku. Potem MK 1, replika niemieckiego STG 44, amerykański M 16, wreszcie niezwykły, srebrny, Smith & Wesson Magnum. Słuchawki na uszach. Wyciągnięte ręce strzał odrzuca do góry. Walę jak leci. Ciężka broń powoduje drżenie rąk. Strzelam na oślep nie patrząc czy choć w pobliże tarczy. Słyszę tylko, że raczej trawę koszę. Śmiech. Ale frajda jest. Jeszcze większa, gdy do ręki, a raczej na stół wędruje snajperski Blasser. Podobno trafia do celu z odległości dwóch kilometrów. Nie w moim przypadku. Choć szczęśliwie trafiam w tarczę ustawioną jakieś 60 metrów. Cóż, jak na pacyfistę całkiem nieźle.
Ostatni raz karabin miałem w ręku jakieś 18 lat temu, gdy podczas zawodów w Nowym Targu zdobyłem puchar najbardziej pokojowego strzelca. Na pięć strzałów nie trafiłem w tarczę ani raz. Za to sąsiad, komendant policji miał… siedem trafień. Ot, doskonały funkcjonariusz.
Na amerykańskiej farmie z naszej tygodnikowej trójki tylko Marek zna się na broni nie mniej niż nasz gospodarz. Przyjemnie posłuchać dyskusji fachowców. Zosia, choć też nowicjuszka w kontakcie z bronią strzela jak należy nawet z największego kalibru.
Co ciekawe, niezwykła ekscytacja udziela się wszystkim. Sam czuję, że to świetny sposób na spędzanie czasu i doskonały sport. Jeśli jeszcze uprawiać go w miejscu takie jak to, gdzie nikt nie przeszkadza, nie ograniczają przepisy tylko zdrowy rozsądek – zaczynam rozumieć amerykański szał na broń.
Ale po co?
Czy czułbym się bezpieczniej mając pistolet w domowym sejfie, albo pod poduszką? Wątpię. Coś mi podpowiada, że zawsze mógłbym spotkać kogoś, kto włada nią szybciej, lepiej czy celniej. Te argumenty do mnie nie trafiają. Ale przyjemności celowania z Blessera do sportowej tarczy wydaje się bezcenna. To trochę jak z chodzeniem po górach. George Mallory zawsze mawiał, że wspina się po górach bo one są. I zginął na Evereście.