Wisconsin Dells. Górale są wszędzie

Ciekawy temat do lokalnej gazety? Znajdziesz nawet na końcu świata. Górale w Wisconsin Dells mają się dobrze i radzą sobie doskonale.
Tekst, który właśnie ukazał się w Tygodniku Podhalańskim powstał „przy okazji”. Nad Delton Lake właśnie siedzimy przy ognisku. Nad wodami unosi się gwar rozmów i śpiewy. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego – w końcu Wisconsin Dells to słynna amerykańska miejscowość turystyczna znana z dziesiątek parków wodnych i niezwykłych krajobrazów. Tyle, że tu znajdujemy dach nad głową w niezwykłym hotelu Cliffside Resort & Suites. Hotel jak hotel – możnaby rzucić od niechcenia spoglądając na wizytówkę z imionami właścicieli: Angie & Wally. Tyle, że dla znajomych to Aniela i Władek Tylkowie. Przybyli tu z Podhala – ona ze Starego Bystrego, on z sąsiedniego Rogoźnika. I to słychać, i widać. Słychać w dobrze pielęgnowanej gwarze, a widać choćby w wykończeniu hotelu.

Bo Tylków gazdówka to chałupa z płazów, w której mieszkają, mają recepcję, kuchnię i game room z kilkoma jednorękimi bandytami dla rozrywki. Do tego jest jeszcze nowszy obiekt pokryty jak na Podhalu „barankiem” i ornamentami góralskimi. Wokół nie brak wyrzeźbionych misiów czy orłów. A pod szyldem przy wjeździe można wcisnąć guzik i obejrzeć dwóch górali tańczących Krzesanego. Ot taki folklor Wisconsin Dells.
Angie&Wally w Wisconsin Dells
Czujemy się jak w domu. Tak przy porannej kawie, gdy Władek opowiada swoje dzieje, jak i przy wieczornym ognisku, gdy nuci tęsknie Krywań. Swojsko jest też na basenie, gdy obrócić się na grzbiet i spojrzeć na drewniany strop z sosrębem i szarotką.
O ile warto zajrzeć do Tylków, to przecież nie po to zwiedzamy Stany, by delektować się góralskim folklorem. Jeszcze zanim dotrzemy na miejsce, zaglądamy do przydrożnego sklepu indiańskiego. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jak niegdyś biali kolonizatorzy oszukiwali tubylców wciskając im szkiełka za złoto – tak dziś sytuacja się odwróciła. Drewniane paciorki, za kilkanaście dolarów jeszcze można znieść, ale wyszywane pantofle mają ceny idące już w setki dolarów. Widać, skoro jest podaż to musi być i popyt. Skąd my to znamy? Mimo różnicy w stylistyce – czuję się jak na Krupówkach. Tyle, że zamiast ciupagi mam w garści indiańskie naszyjniki.

Zostawiamy folklor i wracamy do współczesności. Wisconsin Dells okrzyknięto stolicą parków wodnych. Jest ich tu mnóstwo z przeróżnymi atrakcjami. Tyle, że wszystkie zamknięte. Cóż – jest początek maja. Sezon dopiero się rozpocznie, a wraz z nim najazd 3 milionów turystów spragnionych wodnych uciech.
Jedną z nich jest rejs statkiem po Wisconsin River. Niewielka przytań przy River Road, dalej schody, a nawet winda, by obniżyć się nad lustro rzeki. Tu na blisko setkę osób czeka dwupokładowy statek. A dalej już dwugodzinna podróż podczas której można nabawić się siniaków pod oczami od przyciskania wizjera aparatu. Tych bez sprzętu poznasz po solidnym wytrzeszczu. Niezwykłe formacje skalne na brzegach Wisconsin River to jedno. A spacer przez Wąwóz Czarownic (Witches Gulch) to jeszcze większe emocje. Niektórym może to przypomina skalne formacje Gór Stołowych, ale odczucie klaustrofobii w wąskim korytarzu wijącym się między skałami jest znacznie silniejsze.
To – wydawać by się mogło – najciekawsza atrakcja. Przynajmniej studiując przewodniki. Ale Władysław Tylka ma dla nas coś jeszcze. Tego nie zapewni żaden przewodnik.
Zakupy u Amiszów

Eliasz, jak wszyscy dorośli, nosi długą brodę. Na co dzień jeździ bryczką, hoduje kozy, owce i kury. Przyjechaliśmy właśnie na zakupy – po jajka. Wally jest stałym klientem. U Amiszów zamawia także krzesła oraz drzwi do swego hotelu. Są droższe, ale znacznie solidniejsze od tych, które powstają w przemysłowej produkcji. Eliasz mówi niezbyt chętnie – tym bardziej, że za Wallym wysypało się z samochodu kilkunastu Polaków. Ale daje się namówić na krótką rozmowę. Opowiada o prostym życiu w zgodzie z Bogiem i naturą. Pracy, hodowli, modlitwie.
– Gdzie jest kościół? – powtarza pytanie. – Mój dom to mój kościół – przekonuje tłumacząc, że na wspólną liturgię okoliczni Amisze zbierają się tylko dwa razy do roku. W jednym z domów.
Jeszcze pokazuję mu Tygodnik i znalezione gdzieś w środku zdjęcie naszego, podhalańskiego kierdla owiec. Jest coś, co nas łączy.

Już nieco znużony najazdem obcych – Eliasz i jego syn mogą odetchnąć z ulgą gdy pakujemy się do busa. Oni wracają do swych kóz, my – ruszamy w dalszą podróż. Na drodze wyprzedzamy dorożkę, którą powożą dwie Amiszki, podczas gdy na pace siedzą małe dzieci. Wzajemnie patrzymy na siebie z podobną ciekawością. To jedyne kobiety, które tu spotykamy. Za każdym razem, gdy zajeżdżamy na kolejną farmę – na spotkanie wychodzą jedynie mężczyźni, a dzieciaki spoglądają przylepione do domowego okna.
Dwa zupełnie światy Ameryki. Dwie odmienne twarze współczesności. Patrzymy na siebie ze zdziwieniem i pewnie podobnym współczuciem. My nie potrafimy zrozumieć życia bez laptopa, telewizji i telefonu. Oni również. Nie mogą zrozumieć jak można żyć w obciążeniu tą „szatańską” technologią. I nie potrafią zrozumieć jak można się tak oddalić od Boga, przykazań i życia w zgodzie z naturą.
Wracamy do swoich światów z postanowieniem, że dobrze jest jak jest i nie ma co uszczęśliwiać kogokolwiek swoją wizją.
Wiekopomna fota

Na koniec dwudniowego wypadu do Wisconsin Dells jeszcze wspólna fotografia w jednym z licznych studiów przy River Road. Wciskamy się w mundury z wojny secesyjnej, dziewczyny w stylowe suknie i pozujemy do zdjęcia.
Przed wyjazdem Aniela Tylka prowadzi nas w jeszcze jedno miejsce. Kasyno. Jest ich tu wiele. Wchodzimy do jaskini hazardu ściskając w dłoni nie więcej niż kilka dolarów – reszta schowana głęboko z mocnym postanowieniem: nie ruszać! Wewnątrz przy maszynach – niemal sami emeryci. Jak przyznaje pani Aniela – po prostu ich na to stać. I wciska w otwór kolejne banknoty. Jak się okazało – nie miała dziś szczęścia. Podobnie jak my. Z wyjątkiem Miłosza Sowy, który wychodzi bogatszy o 170 dolarów. Cóż, nasz chicagowski dziennikarz ma szczęście. I szczęśliwie wie, kiedy ma przestać.
Pisałem, że tematy leżą na ziemi? Cóż, zawsze warto poszukać czegoś co uzasadni publikację w lokalnej gazecie. Amisz czytający Tygodnik Podhalański, góral nad Delton Lake, głosowanie górali w Chicago, parada 3 Maja, piknik koła ratowników TOPR. Tematów, które przywieźliśmy z tygodniowej wyprawy jest więcej. Także nieoczekiwanie wesołe przyjęcie ekipy LOT na O’Here. Panie nie tylko kazały pozdrowić koleżanki w Krakowie, ale i przekazać wspólne zdjęcie. Długo czekaliśmy na moment, gdy kolejka do odprawy nieco się skróci. Ale warto było. Podobnie jak warto było w 25-lecie Tygodnika Podhalańskiego udać się w podróż za Wielka Wodę. Bo chyba nic tak nie buduje zespołu jak wspólnie spędzone chwile.
