Lajkonik oraz drzewo poznania dobra i zła

Have you got apples from Poland? – gdyby każdy Polak gdziekolwiek mieszka zadał to pytanie kilka razy w ulubionym sklepie – skończyłby się problem z embargiem na eksport jabłek do Rosji.

Na targowisku w centrum Cambridge jabłek nie brakuje. Zresztą, tu można znaleźć wszystko. Klasyczny, miejski rynek i rządki typowych, zadaszonych straganów. Gdzieś warzywa, gdzie indziej winylowe płyty, tu ciuchy, tam tanie świecidełka. Nie ma co szukać – polskich jabłek tu nie znajdziemy. Angielskie, w smaku też niczego sobie, no ale co mają do Putina? Szukam dalej.
Jabłko Lajkonika
Jak polskie owoce – to najlepiej zajrzeć do polskiego sklepu. Odwiedzam Lincoln. U stóp potężnej i niezwykłej XII wiecznej katedry, która stanowiła scenerię dla „Kodu da Vinci” rozciąga się całkiem współczesne miasto. Przy High Street bije po oczach czerwony szyld „Lajkonik”. Tego żaden Anglik na pewno nie prowadzi. Przed wejściem – jesteśmy przecież w Anglii – podnoszę kamyczek, żeby w razie czego dać rodakowi pamiątkę z Jasnej Góry. „Pan wie, kto po nim stąpał” powiem za prezesem Ochódzkim z „Misia„. Właściciel jednak swego filmowego, londyńskiego protoplasty w niczym nie przypomina. Młody chłopak, za krajem nie tęskni, bo jak potrzeba to wsiada w samolot i w południe ląduje w Krakowie.
Rzeczywiście – po przekroczeniu progu wydaje się, że nagle bez kupowania biletu na samolot wylądowałem w kraju. Wszystko jak w osiedlowym sklepie – od makaronów po piwo, od kiełbasy po marchewkę. Wszystko made in ojczyste strony. Zaglądam do kąta – są trzy skrzynki z poszukiwanymi owocami. Malinowe, zielone, żółto – czerwone. Wybór może nie jest oszałamiający, ale jest!
– Tu wszystko jest z Polski, jabłka oczywiście też. Co tydzień przyjeżdża tir i dowozi towar – tłumaczy Tomek Sadkowski, właściciel Lajkonika. Podobny sklep widziałem już w Spalding.
W Lajkoniku najczęściej mówi się po polsku, bo „nasi” to główna klientela sklepu. Zdarza się jednak, że zaglądają i miejscowi w poszukiwaniu innych smaków. Przecież, kto raz spróbuje prawdziwej, swojskiej kiełbasy…
Rajskie jabłuszko

Poszukiwanie jabłek prowadzi mnie w jeszcze jedno osobliwe miejsce. Tym razem jestem w Moulton, niewielkiej wiosce niedaleko Spalding. Jest tu najwyższy w Anglii, murowany młyn z ogromnymi łopatami poruszanymi przez wiatr. Zwiedzając stary, gotycki kościół zaciekawia mnie kącik dziecięcy w bocznej nawie. Jest dywan, miękkie poduchy, pluszaki i zabawki. Po to, by w czasie anglikańskiej mszy dzieciaki czuły się jak w domu. A nie na musztrze paradnej, gdzie trzeba ze złożonymi rączkami oglądać jak ministranci równo maszerują w procesji.
Ale mnie zaciekawia coś innego. Przejeżdżając główna ulicą zauważam wystający z bramy wiodącej do prywatnego domu niewielką tabliczkę z napisem „vegetables”. Na podwórku stoi niewielki stragan z owocami i warzywami. Zamiast sprzedawcy – solidna skarbonka, do której należy wrzucić należność za zakupy. Jeśli potrzebujesz reszty – jest też pudełeczko z drobniakami. Z 10 czy 20-pensówek możnaby uzbierać pewnie z parę funtów. Ale widać, nikomu nie przychodzi to do głowy. Pakuję do siatki kalafiora, pęczek marchewek z zielona nacią i woreczek drobnych jabłek. Te zjem nie na złość Putinowi, ale na zdrowie. Smaczne nie tylko naturalna słodyczą, ale i przekonaniem, że świat nie jest taki zły, a ludzie potrafią być uczciwi. W skarbonce lądują 2 funty, zabieram 20 pensów reszty i ruszam gryząc owoc z drzewa poznania dobra i zła.